NORWEGIA Podróż sentymentalna

Bardzo długo mieszkałem w norwegii. Spełniłem się tam sportowo i towarzysko. I kiedy opuszczałem ten piękny kraj, obiecywałem sobie, że wrócę bardzo szybko. Jak z przysłowiowego bicza strzelił, w mgnieniu oka minęło ćwierć wieku. I nagle nadarzyła się okazja, żeby znowu znaleźć się w oslo, zwiedzić trochę kraju, zaliczyć kilka fajnych zjazdów, spotkać starych przyjaciół. Możliwość takiej sentymentalnej podróży nie zdarza się często. Zatem w drogę…

 

Mój najbliższy kuzyn Marek i ja jedziemy samochodem. Dzięki uprzejmości firmy Renault możemy w długiej trasie i różnych warunkach przetestować nowy model Trafica. Samochód był dziewięciomiejscowy, ale po cichu wymontowaliśmy tylną kanapę, żeby wtłoczyć do auta więcej rzeczy. Mamy tego trochę. Każdy z sześcioosobowej ekipy zabrał po trzy pary nart: na trasy, do freeride’u i biegówki. Oprócz nart i normalnego bagażu mamy pięć plecaków lawinowych, kilka komputerów, no i jedzenie. Norwegia to drogi kraj, a my będziemy mieszkać w większości przypadków na zimowych campingach, czyli w tzw. hytte, drewnianych domkach z wygodami. W ten sposób koszty dwutygodniowej wycieczki zamkną się w rozsądnych granicach. Pozostała czwórka: Zosia, Natalia, Grzegorz i Andrzej przylecą do Oslo samolotem. Tak więc „ciśniemy” sobie przez szare Niemcy i Danię oraz zaśnieżoną Szwecję do Oslo. Silnik mruczy, muzyczka gra, gadamy, fajnie jest. Niepokoi mnie jedynie liczba butelek wina i innych alkoholi, które mamy na pokładzie. Jeśli zatrzymają nas norwescy celnicy, będzie lipa… Trunki potrzebne są nam na prezenty dla starych znajomych oraz tych, których dopiero poznamy. Nic tak nie rozjaśnia oblicza Norwega jak dobra flacha w prezencie. Na granicy na szczęście nikt się nawet za nami nie obejrzał. Po przejechaniu 1600 km, dwóch przeprawach promowych, nocy u kumpla w Szwecji z raptem dziesięciominutowym opóźnieniem meldujemy się na lotnisku w Rygge, narażając się na cierpkie uwagi współtowarzyszy podróży oczekujących na parkingu przed terminalem w pięknych promieniach zimowego słońca. I bądź tu człowieku miły…

 

 

Oslo
Niewiele później zbliżamy się do Oslo. Na szczycie Holmenkollen widać już charakterystyczny zarys słynnej skoczni. Tam też się kierujemy, na leżący prawie u jej stóp całoroczny camping Bokstad. Po drodze muszę jeszcze odwiedzić stare śmieci – miejsca, gdzie kiedyś mieszkałem. Wszystko wydaje się dwa razy mniejsze niż zapisane w pamięci. Jest sobota i moi towarzysze podróży, którzy nigdy nie odwiedzali Oslo zimą, konstatują ze zdumieniem ogromną liczbę „lokalesów” uprawiających sport. Co chwila widzimy kogoś z nartami w ręku, mnóstwo ludzi biega. Na co trzecim placyku zorganizowana jest

ślizgawka, a na niej dzieciaki grają w hokeja. Widać, że pojęcie kultury fizycznej jest zupełnie inne niż w Polsce. Rzecz w tym, że na tak aktywne życie Norwegowie mogą sobie pozwolić dzięki bardzo stabilnej sytuacji gospodarczej. Tutaj rzadko kto pracuje dłużej niż osiem godzin dziennie, a u nas? Szkoda słów. Trochę snujemy się po mieście, które w ciągu ostatniego ćwierćwiecza zmieniło się nie do poznania. Z prowincjonalnej „wielkiej wiochy” przemieniło się w tętniącą życiem metropolię. Zaskakuje widok ulicznych grajków na Karl Johan. Jest zima, a oni siedzą na bruku i prezentują swoje umiejętności. Nie złapią „wilka”? Nie, ulica Karl Johan jest podgrzewana. Tak to już jest, jak kraj ma nadwyżki finansowe i energetyczne.
Wieczorem jesteśmy gośćmi Grażyny i Przemka, z którymi przyjaźniłem się jeszcze w czasach pobytu w Norwegii. Razem z Przemkiem, pracownikiem naukowym Uniwersytetu w Oslo, reaktywowaliśmy na tej uczelni akademicki klub alpejski, którego przez kilka lat byłem prezesem. Lata szybko mijają i Przemek skończył już 80 lat. Pomimo to jest w formie godnej pozazdroszczenia. Całą zimę prawie codziennie jeździ na nartach, zaliczając powyżej 100 dni w sezonie. Na terenie Oslo Winter Park znają go i bardzo szanują wszyscy instruktorzy. W Oslo jest osobowością narciarstwa alpejskiego. „Przy okazji” Przemek jest też naukowcem o ogromnym dorobku, odznaczonym najwyższym cywilnym norweskim orderem za przyczynienie się w wielkim stopniu do odkrycia powodu katastrofy platformy wiertniczej Aleksander Kielland. Dumny jestem z takich przyjaciół. Wieczornym wspominkom i śmiechom nie ma końca…

Następnego dnia umawiamy się wcześnie rano przy kasach Oslo Winter Park, żeby razem pojeździć na deskach. Mam straszne parcie na jazdę i rano bardzo wszystkich poganiam. Dzięki temu na parkingu w Tryvann meldujemy się jako pierwsi ze wszystkich zgłodniałych narciarstwa. Jest niedziela i spodziewamy się dużego ruchu. Rzeczywiście, całkiem spory parking szybko się zapełnia. Za moich czasów na stokach Tryvann był jeden wyciąg orczykowy i czasem jeździłem tu slalomy. Kilka kilometrów dalej znajduje się Wyllerløypa, najlepszy stok w okolicach Oslo, a wtedy do użytku były tam jedno rachityczne „krzesło” i jedna stroma, ambitna trasa. Dziś oba te tereny są połączone siecią wyciągów, a sama Wyllerløypa oferuje 14 możliwości zjazdów o różnicy poziomów 290 m. Trasy przygotowane są w sposób perfekcyjny za pomocą mieszanki sztucznego i naturalnego śniegu. Jeździmy. Przemek szokuje wszystkich swoim nienagannym, nowoczesnym stylem jazdy. Dodatkowo jeździ bardzo szybko i szalenie pewnie. Cały dzień bawimy się na stokach Oslo Winter Park. Ten ośrodek to trochę mało na tygodniowy wyjazd, ale w połączeniu z trasami biegowymi, których w bezpośredniej okolicy miasta jest ponad 300 km, można sobie całkiem zgrabnie zorganizować zimowe wakacje. Biorąc pod uwagę ceny lotów do norweskiej stolicy z Polski, może być to doskonała alternatywa dla wyjazdu w Alpy.
W nocy sztorm zwalił się na Oslo. Taki los portowego miasta. Na szczęście zamiast zapowiadanego deszczu padał śnieg powodujący zamęt komunikacyjny. Żeby dojechać do Holmenkollen na zaplanowane spotkanie, musieliśmy założyć łańcuchy na koła dzielnego Trafica. Naszą przewodniczką jest Birgit, dzięki pomocy, której udało się ustawić norweski program. Dziś mieliśmy razem pobiegać po mistrzowskich trasach wokół Holmenkollen, ale porywisty wiatr i naprawdę solidny opad uniemożliwiły eksplorowanie okolicy. Jak patrzę na wysportowaną sylwetkę Norweżki, to myślę sobie, że może sztorm nas uratował. Przecież ona by nas zajechała na śmierć. Poszliśmy razem zwiedzać Ski Muzeum z fantastycznymi eksponatami (gorąco polecam) oraz wyjechaliśmy w gęstej mgle na wieżę skoczni. Bardziej dla zaliczenia atrakcji niż dla widoku. Na szczycie spotkaliśmy wycieczkę małych dzieci (z przewodnikami). „Det er litt skumelt her” – podsumowała pięcioletnia uczestniczka, oddając atmosferę. W wolnym tłumaczeniu znaczy to, że na szczycie było lekko przerażająco. Wieża bujała się w rytm podmuchów wichury, a wszystkie śruby i łączenia pracowały ciężko w rytm szkwałów. Fajne wrażenie. Przypominam, że skocznia w Oslo wybudowana została z materiałów wyprodukowanych w Polsce i rękoma polskich budowniczych, o czym informuje stosowna tabliczka na jej cokole.

 

 

Norefjell
Ze względu na pogodę zapadła szybka decyzja o przyspieszeniu wyjazdu do Norefjell, miejsca rozgrywania konkurencji alpejskich w trakcie igrzysk olimpijskich w 1952 r. W międzyczasie na stacjach benzynowych w Oslo ceny paliwa wzrosły od rana o około 3 NKR. Tak jest zawsze, kiedy na kraj zwala się sztorm z dużym opadem śniegu i istnieje możliwość, że następnej dostawy nie będzie. Pomimo zaledwie 110 km odległości do Norefjell dystans pokonywaliśmy przez dwie godziny. Norwegia to nie kraj do szybkiej jazdy, a fotoradarów jest więcej niż u nas i są czynne. Quality Spa & Resort powitał nas śmiałą architekturą i ciekawymi rozwiązaniami wnętrz. To jedyny hotel, w którym będziemy mieszkać w trakcie naszej wycieczki. Pomimo to zamiast korzystać z jego dobrodziejstw (sauny, baseny itp.), postanowiliśmy zaliczyć pewną liczbę z ponad 100 km tras biegowych wytyczonych w okolicy. To była świetna decyzja, wokół bajeczny las, padający prawdziwy śnieg i cisza. Wspaniałe przeżycie…
Śnieg padał całą noc, więc rano postanowiliśmy uzbroić się w szerokie narty freeride. I znowu przeżyliśmy wspaniałą przygodę, jeżdżąc po lesie oraz po otwartych przestrzeniach ponad nim. Owszem, teren nie był zbyt wymagający i nikt nie zorganizowałby tu edycji World Touru, ale do rozjeżdżenia to wspaniałe miejsce, a wytyczone trasy są bardzo zacne. Jedynie gęsta mgła nieco utrudniała eksplorację terenu, ale i tak w lesie było super.
Po całym dniu w Norefjell wycieczka ruszyła do Geilo. Znowu kilka godzin jazdy i siedzimy „på hytta” rozkoszując się norweskim stylem życia, zajadając się geitostem (brązowy kozi ser z karmelem). Jutro w Geilo ma być lampa. Trasy nawet nocą wyglądają okazale (część jest oświetlona), a ja po raz kolejny nie mogę poznać miejsca, które przez ostatnie ponad ćwierć wieku bardzo się zmieniło . Czas płynie, nie warto go tracić…

Geilo
I znowu wspomnienia. Oczyma wyobraźni widzę giganty, które tu jechałem. Góry niby te same, ale wokół zupełnie inaczej. Geilo to narciarska, niewielka metropolia z dwoma ośrodkami: Geiloheisen i Vestlia. Trasy tego pierwszego ośrodka są bardziej strome, leżą w cieniu i jest na nich zdecydowanie mniej ludzi. Kiedy wyjedzie się do najwyższego miejsca Geiloheisen, można spojrzeć w kierunku gór, a tam czai się wielka biel i pustka. Norweskie viddy, czyli płaskowyże, na których panuje subpolarny klimat, to nie miejsca dla mięczaków. Pomimo to obserwujemy całkiem sporo ludzi na śladówkach z plecakami z wyposażeniem udających się w kierunku gór. Będą spali w nielicznych, rozrzuconych po płaskowyżu „hyttach” lub w jamach w śniegu. Niektórzy zamiast na nartach posługują się psimi zaprzęgami. Takie wakacje to zupełnie coś innego niż HP w alpejskim hotelu.
Jeździmy po wszystkich trasach Geiloheisen. Na leżącej najbardziej po lewej stronie na stromej i długiej czarnej trasie ustawione są dwa giganty dla dzieci z lokalnego klubu. Trenują maluchy i nieco starsza młodzież. Lekkość i pewność, z jaką jeżdżą po trudnym gigancie, robi wrażenie. Może właśnie dlatego Kjetil Jansrud jest szybszy od Bydlińskiego? Narciarsko jesteśmy daleko, bardzo daleko…
Po południu przenosimy się na słoneczne stoki Geilolii. Tutaj jest zdecydowanie więcej ludzi, przede wszystkim średnio jeżdżących turystów. Po tej stronie doliny imponują ogromne i używane przez młodzież zgodnie z przeznaczeniem snowparki. Skaczą w nich spore grupy nastolatków.
Gdyby śniegu było więcej, Geilo byłoby świetnym miejscem na freeride. Rzadki las wprost zachęca do eksploracji. Niestety wyprzedziliśmy sztorm i opady tu jeszcze nie dotarły.
Drugi dzień w Geilo. Wczoraj daliśmy sobie jeszcze w kość na biegówkach. To niesamowite, ilu ludzi biega tutaj na nartach. Biedna Justyna. Trenerzy w Norwegii mają z kogo wybierać. Mijamy rodziny z dziećmi w sankach ciągniętych przez pieski. Mijają nas ludzie, którzy „cisną z łyżwy” w takim tempie, że na sam widok tracę dech. Najpierw wspięliśmy się na sporą wysokość ponad nasz „hytte gård”. Zjazd był gorszy. Grześ i Andrzej mieli szersze śladówki z krawędziami, ja wyczynowe, dobrze posmarowane zapałki. Złapałem prędkość i próbowałem utrzymać się w torach. Na próżno! Na jednym z ostrzejszych zakrętów postanowiłem wyskoczyć i przyhamować pługiem. Głupi pomysł, którego efektem była spektakularna gleba. Powtarzam to często, ale to prawda: nikt nie upada tak malowniczo jak narciarz biegowy! Kolejny dzień jest szary i wietrzny. Sztorm dotarł do Geilo, za to na trasach prawie nikogo. Dziś po nartach czeka nas przeprawa przez Hardangerviddę do Røldal. Możliwe, że trzeba będzie jechać w konwoju za pługiem wirnikowym. Nawet jeśli utkniemy w górach, nasz Trafic ma zamontowane webasto i nie zginiemy…
Niespodzianka! Okazuje się, że droga numer 7 przez Hardangerviddę jest zamknięta z powodu zawiei. Do Røldal trzeba objechać za pomocą E 134 – bagatela – ponad 300 km nadłożenia drogi, ale najpierw pokonać przełęcz Dagelifjell. Idzie opornie, gdyż na przełęczy nie widać zupełnie nic. Prowadząc Trafica, czasami mam wrażenie, że koła przestały dotykać podłoża. Jeszcze trochę i trzeba będzie założyć łańcuchy. Na szczęście udaje się bez dodatkowych atrakcji. Atakujemy Hardangerviddę od innej strony, główną drogą. Na płaskowyżu jest zawieja, ale niezliczona liczba pługów utrzymuje szlak przejezdnym. Podróż z Geilo zamiast planowanych trzech zabiera nam siedem godzin i wreszcie po 22.00 jesteśmy na miejscu: w hyttce pomiędzy czterometrowymi zaspami. Śniegu nam nie zabraknie. Jutro freeride w Røldal. Będzie bosko, to pewne.

 

 

Røldal – Pelle i spółka
Pelle jest szczupłym facetem około czterdziestki, a kontakt do niego otrzymałem od niezrównanej Birgit. Jest też ojcem czworga dzieci oraz trenerem freeride. Można sobie stosunkowo łatwo wyobrazić, co głównie robią dzieci Pellego… On sam w wolnym od trenowania własnych i cudzych dzieci czasie jest szefem marketingu ośrodka narciarskiego Røldal i aktualnie naszym przewodnikiem. Jedziemy na jeden zjazd rozgrzewkowy, a tak naprawdę Pelle chce zobaczyć, jak sobie radzimy. Jest zadowolony, więc suniemy pod ścianę, na której odbywają się zawody Freeride World Touru. Oglądamy linie, którymi zjeżdżają zawodowcy. Ściana jest dla nas niedostępna, gdyż zawodnicy wwożeni są na nią helikopterem. Musimy zadowolić się mniejszymi zjazdami, ale i tak jest megafajnie. Tylko widoczność – jak to na zachodnim wybrzeżu Norwegii – mogłaby być lepsza. Zaliczamy kilka zjazdów główną ścianą oraz po prawej stronie (patrząc od dołu) przez fajny lasek rachitycznych brzózek. Te drzewa są dla nas zbawieniem, gdyż zdecydowanie poprawiają kontrast i jest na czym zaczepić wzrok. Śniegu jest naprawdę mnóstwo. W zagłębieniach leży go ponad 15 m. „To normalne w Røldal – mówi Pelle – jesteśmy w najbardziej śnieżnym miejscu Europy”. Krajobraz w Røldal jest jak z czarno-białego filmu. Tylko od czasu do czasu rozjaśnia go jakiś czerwony lub żółty domek. Jeszcze tylko kilka zjazdów i wracamy do naszej hytty. Dzień drugi – już bez Pellego, który musiał pojechać gdzieś w sprawie swoich rozlicznych pociech – jest nieco mniej fajny. Silny wiatr i bardzo słaba widoczność dają nam w kość. Pomimo to zaliczamy kilka fajnych zjazdów przez brzozowy lasek, który staje się naszym placem zabaw. Niestety nie tylko naszym. Jest sobota i ludność z okolicznych miasteczek jest na nartach – szerokich nartach. Tu w Røldal nikt nie jeździ na wyścigówkach, bo i po co? Wieczorem w naszej hyttcie zasypiamy przy akompaniamencie wycia wiatru za oknem. Co będzie dalej? Czy Røldal puści nas jeszcze raz?
Około piątej rano do wycia wiatru dołączają inne odgłosy. To po naszym campingu latają pojemniki na śmieci. Jeszcze dwie godzinki nerwowego snu i już wiemy, że w Røldal nie pojeździmy. Telefon do Pellego jest tylko formalnością. Norweg potwierdza, że w okolicach szczytu wiatr wieje z prędkością 100 km/h, tworząc niebezpieczne nawisy. Trudno, z pogodą się nie wygra, musimy wymyślić plan alternatywny. Dzwonię do Haukelifjell, małego ośrodka położonego około 50 km w głąb lądu, to znaczy viddy. Większość wyciągów czynna, więc nie ma się nad czym zastanawiać. Jedziemy! Droga przez viddę przy tak ekstremalnej pogodzie to przeżycie. W jednym miejscu, zaraz obok skansenu lokalnego budownictwa na małym płaskowyżu, widać w powietrzu kolorowe latawce. Amatorów śnieżnego kite’a jest wielu.

Haukelifjell
Haukelifjell przechodzi nasze najśmielsze oczekiwania. Spodziewałem się kilku orczyków i terenu dla początkujących, a tu niespodzianka. Owszem, ośrodek obsługiwany jest przez orczyki, ale dysponuje wspaniałymi możliwościami do jazdy poza trasami. Najpierw stroma ścianka zachęca do kontrolowanych krótszych wiraży, a potem wspaniała jazda przez kolejny rachityczny brzozowy las, w którym wszystko doskonale widać pomimo słabego światła. Po paru godzinach jazdy jesteśmy wykończeni. Liczba powtórzeń była naprawdę spora. OK, Haukelifjell to nie miejsce na tygodniowy wyjazd, ale jako alternatywa dla złej pogody w Røldal jest wspaniałe.
W nocy znowu pada śnieg. Mieliśmy jeszcze pojeździć pół dnia w Røldal, ale zanim obsługa upora się z masami puchu, minie nasz czas. Dodatkowo nadal jest pochmurno i nie ma dobrej widoczności, a wyciągi w Haukelifjell o tej porze roku czynne są tylko w weekendy. Decydujemy się na jazdę do Oslo i zaliczenie Holmenkollen na biegówkach.
Kolejna droga przez Hardangerviddę. Momentami wygląda tak, jakbyśmy jechali przez Arktykę. Biało, biało i biało… wszędzie wokół.

Oslo ponownie
To był doskonały pomysł. Pobiegać w okolicach Holmenkollen, po zmroku, przy świetle lamp jarzeniowych to duże przeżycie. W końcu dotarliśmy do Mekki narciarstwa biegowego. Wybieramy trudne, zawodnicze trasy ze zjazdami o dużym nachyleniu. Pomimo to jest na nich sporo ludzi. Niektórzy śmigają w takim tempie, że hej! Aż miło popatrzeć, szczególnie że nie wszyscy z nich są nastolatkami. Norweski naród jest bardzo usportowiony.
To już koniec naszej wycieczki. Jeszcze tylko pożegnanie z Grażyną i Przemkiem (oby nie na kolejne 25 lat), odtransportowanie naszych „lotniczych” towarzyszy podróży do Rygge i możemy wracać. Dania, Niemcy i Polska witają nas zwykłą europejską bezśnieżną szarugą.

 

 

Norwegia
Na końcu takiego artykułu musi zawsze paść to samo pytanie: Czy warto jechać? Dla mnie odpowiedź jest bardzo prosta – zdecydowanie tak. Wyjazd do Norwegii można zorganizować przy całkiem znośnym budżecie, o ile gotowi jesteście na mieszkanie w zimowych domkach campingowych i samodzielne radzenie sobie z posiłkami. Takie wakacje będą wyglądać zupełnie inaczej niż te w Austrii czy we Włoszech, ale może dzięki temu dostarczą więcej wrażeń. W Norwegii jest mnóstwo ośrodków narciarskich. Najbardziej znane to: Geilo, Hemsedal, Kvitfjell i Trysil, ale warto też odwiedzić mniejsze, na przykład Røldal, Voss czy Stranda na zachodnim wybrzeżu. Ten rejon to także raj dla freeriderów i narciarzy skiturowych. Śniegu tu raczej nie brakuje. Warto tylko sprawdzić, kiedy są norweskie ferie zimowe, żeby uniknąć tłoku i wyższych cen. Dla ekstremalistów polecam wycieczkę na viddy. Takie wakacje będzie się pamiętać do końca życia. Absolutną – moim zdaniem – koniecznością jest korzystanie z narciarskich tras biegowych, których wszędzie jest bez liku. My biegaliśmy prawie codziennie, po każdym dniu na nartach alpejskich. Ot tak, kilka kilometrów dla rozprężenia mięśni i przebywania w pięknych okolicznościach przyrody.
Norwegię zdecydowanie odradzam wszystkim tym, którzy na narty jeżdżą ze względu na włoską kuchnię, degustację win i Après-ski. Wakacyjny styl życia w Skandynawii bardziej nastawiony jest na sportowe i duchowe doznania, a nie na zaspokojenie potrzeb fizjologicznych. Ci, którzy po Norwegii chcą podróżować samochodem, muszą być przygotowani na gwałtowne zmiany pogody. W każdą trasę należy wybierać się z pełnym zbiornikiem paliwa, a posiadanie łańcuchów jest obowiązkowe. Dobrze też umieć jeździć po śliskim. W Norwegii nie soli się dróg…

Zapisz

Zapisz

Zapisz

Zapisz

Zapisz

Zapisz

Zapisz