KUBA INACZEJ CODZIENNE ŻYCIE NIECODZIENNEJ WYSPY

KIEDY DOTRZESZ DO HAWANY WIECZOREM I PIERWSZY RAZ ZANURZYSZ SIĘ W ULICZKI CENTRO HABANA, POJAWIĄ SIĘ MIESZANE UCZUCIA. NIBY WSZYSTKO ZGODNIE Z OCZEKIWANIAMI – STARE AMERYKAŃSKIE SAMOCHODY, ROZPADAJĄCE SIĘ POSTKOLONIALNE KAMIENICE I PUSTE SKLEPY. ALE Z MIESZKAŃ SPOJRZY CI W OCZY BIEDA, GRUPKI MŁODOCIANYCH BĘDĄ WAŁĘSAĆ SIĘ PO OKOLICY, PODEJRZANE TYPY PEWNIE ZECHCĄ SPRZEDAĆ CI KARTĘ DO INTERNETU, MRUCZĄC TAK, JAKBY PROPONOWALI NARKOTYKOWĄ DZIAŁKĘ. A TO WSZYSTKO W CIEMNOŚCI KARAIBSKIEJ NOCY. CIEMNOŚCI NIEZNANEJ JUŻ WARSZAWSKIM ULICOM. POMYŚLISZ PEWNIE: „DLACZEGO DAŁEM SIĘ NAMÓWIĆ NA TĘ KUBĘ???”.
Ale wiem, że gdy dwa tygodnie później wrócisz do Hawany, w tych samych ulicach dostrzeżesz coś zupełnie innego. Barwne kubańskie życie. Latynoską muzykę. Ludzi, do których nawet bez znajomości hiszpańskiego będziesz chciał zagadać. Pizzę serwowaną z okienka. Taksiarza częstującego rumem. Mężczyzn grających w domino. I nie będziesz chciał wracać do Europy.
Powiedzieć, że istnieją dwie Kuby, to strasznie banalne. Podzielić Wyspę na świat gwiazdkowych turystycznych resortów oraz biedne życie w komunistycznym reżimie, to sprowadzić pełen kolorów karaibski kraj do czarno-białych barw. Nic nie jest takie oczywiste, jakby się na pierwszy rzut oka wydawało, a i dwa tygodnie urlopu to za mało, by wniknąć i zrozumieć złożone realia Ameryki Łacińskiej i trudną historię Kuby. Ale na pewno to wystarczająco, aby dać się porwać na karaibskie wakacje. Na przygodę pełną słońca, rumu i zabawy na tropikalnej plaży. A ja namawiam na przygodę daleką od sztampy gwiazdkowych resortów. A skoro zachęcam, byś ominął szerokim łukiem pełne sztuczności kurorty Varadero i Cayo Coco, to dokąd Cię zabiorę? Do kraju paradoksów. Do miejsca, w którym taksówkarz zarabia duuużo więcej niż lekarz, samochody są najdroższe na świecie, a rekordy popularności bije dobrze znany nam maluch, zwany na Kubie „polaquito”, czyli Polaczek. Do kraju, w którym rum łatwiej kupić niż wodę gazowaną. Do barwnych zaułków Hawany. Do szamańskich domów w Trinidadzie. Do chatek, w których powstają cygara. W poprzecinane wodospadami góry Escambray. Nie będziemy spać w all inclusive, ale też ta podróż, to nie zdobywanie Everestu, ani walka o życie na piaskach Sahary. To dalej turystyczna Kuba. Perła Karaibów. Tylko w swoim codziennym wydaniu. Daj się porwać w podróż inną niż to, co oferują masowi touroperatorzy.
Hawana. Obecny blask dawnej świetności.
Zaczynamy od Hawany – stolicy Karaibów. Od jej serca bijącego w Habana Vieja – starówki pełnej kolonialnych pałaców, zabytkowych placów. Pirackie ślady, szmuglerzy rumu, galeony za skarbami i duszna atmosfera tropików – zwiedzając Castillo de la Real Fuerza przy Plaza de Armas łatwo wyobrazić sobie, świadkiem jakich wydarzeń były te kamienie, te place, ta forteca.
Ale idźmy dalej, zanurzając się w głąb Starej Hawany. Zaczyna się obiecująco. Klimatyczne kafejki zachęcają do wejścia, z wnętrza mamiąc słynnymi rytmami Buena Vista Social Club. Kolorowe kamienice, bajkowe hotele – w wielu miejscach widać wymierne efekty inwestycji UNESCO w przywrócenie zabytkom ich dawnego blasku. Z europejskich pieniędzy odnowiono część budynków. Tych przy głównym turystycznym szlaku. Na ulicach obok nie starczyło na asfalt.
Nie zrażajcie się, chodźmy dalej, w kwartał obskurnych uliczek za calle San Ignacio. Popatrzeć, jak chłopaki na rogu grają w kosza. Hasło streetball nabiera tutaj mocnego znaczenia. Że potrzebne buty? Eee, piłka wystarczy. Orliki? Nowoczesne boiska? Nie. Do uprawiania sportu wystarczą chęci.
Kawałek dalej jest klub bokserski. Stare podziurawione maty, wszędobylski zapach potu, żałosna klubowa siłownia i… imponujący na niej trening. Grupa młodych bokserów, marzących o światowej karierze, nie zwróci na nas nawet uwagi. Bo są skoncentrowani na każdym ruchu, skupieni na ciężkiej pracy, która może zapewnić lepszą przyszłość. I pewnie tak się stanie, bo wbrew niszczejącej infrastrukturze sport na Wyspie ma się dobrze, a w niejednej dyscyplinie Kuba jest światową potęgą. Na olimpijskich arenach wymienić można m.in. dokonania lekkoatletów na czele z rekordzistą świata w skoku wzwyż Javierem Sotomayorem, czy sukcesy siatkarzy. Dumą napawali Fidela Castro bokserzy z trzykrotnymi mistrzami olimpijskimi wagi ciężkiej na czele – Teofilo Stevensonem i Feliksem Savonem. Apogeum olimpijskich dokonań pupili El Comendante to igrzyska 1992 w Barcelonie (31 medali, w tym 14 złotych), a potem w Atlancie (25, w tym 9 złotych), Sydney (29, w tym 11 złotych) i Atenach (27, w tym 9 złotych). Baseballiści zdobyli olimpijskie złoto w 1992, 1996 i 2004 roku, ale drugą stroną tych wszystkich zdobytych medali i solą w oku Castro był fakt, ilu z tych sportowców nie wróciło z zawodów do ojczyzny, , uciekając przed komunistycznym reżimem…
Ale wróćmy do podróży, uciekając przed tłumem turystów kłębiących się pod barokową katedrą.
Kierunek Regla! Ale po co mamy płynąć do Regli? Przecież tam nic nie ma. Nie ma zabytków, imponujących kościołów, ani hiszpańskiej twierdzy. Nie ma przejażdżek amerykańskim cadillakiem, a drink nie jest tu podawany z kolorową palemką. Ale jest życie. Zwykłe, codzienne życie hawańskiej dzielnicy. Życie, które więcej mówi o tym mieście, niż butiki przy Calle Obispo i mojito w barze Hemingway’a. Prom ze Starej Hawany do Regli kosztuje 16 groszy. Wiem, że popłyniecie ze mną. A później podejdziemy pod pomnik Jezusa, do złudzenia przypominający ten w Rio de Janeiro. Tylko tutaj ręce Chrystusa nie są tak rozpostarte. ”Ania, wiesz dlaczego nasz Jezus ma tak ułożone dłonie? Bo w jednej trzyma cygaro, w drugiej mojito” – zdradził mi lokalny sekret jeden z Habaneros. Ale niech Was ten posąg nie zwiedzie. Większość Kubańczyków to wyznawcy santerii i palo monte.
Szamańskie domki Trinidadu
„Dla turysty santeria jest niezauważalna. Statystyki zaliczyły jej wyznawców do Kościoła katolickiego. Przewodniki opisują santerię, jako przejaw lokalnego kolorytu”. A ja Wam obiecuję, że po wizycie w Trinidadzie na stoisku z pamiątkami nie pomylicie zielono-czarnych koralików symbolizujących Ogúna ze zwykłą biżuterią, w ustawionych wokół dziwacznych lalek szklanek dostrzeżecie duchy zmarłych, a nie brudną wodę. Bo wcześniej ze słynnego Plaza Mayor, na którym wieczorami tańczy się salsę, uciekniemy na nieturystyczne obrzeża. Zagłębimy się w kwartał ulic za wiecznie zamkniętym kościołem Nuestra Señora de la Candelaria i z Kubańczykiem-wyznawcą santerii ruszymy śladem afrokubańskich wierzeń.
Bo santeria, zwana też Regla de Ochá lub Regla Lucumi, jest wyznaniem, którego korzenie tkwią w religii nigeryjskiego plemienia Yoruba. Dostała się na wyspę wraz z niewolnikami z Zachodniej Afryki, w okresie wielkiej kolonizacji.
Zajrzymy więc do santeryjskich domów-miejsc kultu, przy odrobinie szczęścia zobaczymy poruszające rytuały, praktyki wywodzące się z szamanizmu – ułatwiający kontakt z duchami przodków trans, czy składanie ofiar dla orishas – bogów i świętych. Kapłan, zwany tu babalawo, opowie nam o słodko-gorzkiej historii kubańskiego cukru, poplamionego krwią afrykańskich niewolników…
W XVIII wieku Trinidad był bogatym centrum uprawy trzciny cukrowej, w dolinie powstawały kolejne plantacje, a w mieście pałace. Z biegiem czasu miasto przestało się rozwijać, więc dziś turyści przyjeżdżają zobaczyć świat poprzedniej epoki. Na głównym placu oraz w jego okolicy wte i wewte maszerują wycieczki znanych touroperatorów. Ale wystarczy odejść kilka brukowanych ulic dalej, aby obserwować niewzruszone turystami życie. Panią, co o poranku wyskakuje do sklepu w piżamie. Starszych panów grających w domino. Konie prowadzone na łąki.
Przycięte kadry z plaży
Z Doliny Cukrowników zapraszam na zasłużony relaks! Na Playa Ancon – uważaną za najładniejszą plażę w okolicach Trinidadu. Robić nic. To znaczy leżeć i patrzeć w niebo. Nurzyć się w turkusowej wodzie. Przesypywać w dłoniach piasek. Spacerować wzdłuż brzegu obserwując czmychające do swoich norek kraby. Sączyć drinki. Rozmawiać. Czytać. Obserwować świat. Albo drzemać. Dla zachęty mogłabym wstawić tu cukierkowe foto z rajskim widoczkiem – zielona palma na tle turkusowej wody. Bo na Ancon są zielone palmy, a woda (o ile mocno świeci słońce) zdaje się być przeźroczyście turkusowa. Ale to byłaby część prawdy. Bo jest też okropny betonowy hotel, zwykle na Ancon jest sporo ludzi, a niebo czasem pokrywają chmury. Ale w powietrzu wyczuwa się ten karaibski luz. I nic więcej się wtedy nie liczy. Detox od codzienności gwarantowany.
Guanayara czyli raj
Piękne plaże, turkusowa woda, kolonialna architektura – to tym turystyczne foldery zachęcają do przyjazdu na Kubę. Słowem nie wspominając o położonym w górach Escambray Parku Narodowym Guanayara. I może lepiej, bo schowane w dżungli szlaki nie są zadeptane, a z lagun pod wodospadami częściej dochodzi pisk ptaków niż gwar ludzi. Siedzę w położonym nad rzeką miejscu kempingowym (ze świetną resturacyjką, z niesamowicie ulokowanymi namiotami i przyzwoitym zapleczem sanitarnym) i wertuję księgi meldunkowe, obowiązujące turystów. Wychodzi na to, że jestem tu pierwszą Polką. Miłe, ale dziwne to uczucie. Naprawdę tak mało ludzi interesuje się trekkingiem, czy w ogóle turystyką aktywną w tak cudownym miejscu? Na Wyspie, o której w 1492 r. Kolumb miał powiedzieć “najpiękniejsza ziemia, jaką widziały ludzkie oczy”?
(Nie)interaktywne zabytki Cienfuegos
Przy wejściu do zabytków Cienfuegos nie ma przeszklonych kas, kolorowych mapek, audioguidów, ani toalet dla niepełnosprawnych. W przedsionku Palacio Ferrer kasjerka wręcza kartonik z nadrukowanym na maszynie napisem „Museo”. Wchodzimy w ciszy. W opustoszałych salach secesyjnego budynku niesie się echo naszych kroków.
Ochroniarz nie krzyczy, gdy dotykamy subtelnych detali i wodzimy dłonią po białych sztukateriach. Siadamy przy zabytkowym stole niczym właściciele tego miejsca, a nie turyści. Czas staje w miejscu, teatralny to moment. Bogusz odkłada kapelusz i z wyprostowanymi dumnie plecami zajmuje honorowe miejsce, niczym bogaty Katalończyk José Ferrer, czekający aż służba poda posiłek. Zza okna dochodzą odgłosy ulicy, niosą się czyjeś rozmowy. Czy goszczący tutaj przed laty włoski tenor Enrico Caruso słyszał podobne dźwięki? La dolce vita. Z gór Escambray warto przenieść się tutaj, wprost do „perły południa” i „kubańskiego Paryża”.
Na polach tytoniu w Viñales
Większość turystów przyjeżdża do Viñales jedynie na wycieczkę po plantacjach tytoniu i wraca do swoich hoteli w Varadero lub Hawanie. A ja uparcie twierdzę, że w tej małej miejscowości warto spędzić przynajmniej cztery noce. Dlaczego? Bo dolina Valle de Viñales, to jedno z najpiękniejszych miejsc na świecie, jakie można sobie wyobrazić. Miejsc, w których nie można się nudzić. Nauka robienia cygaro, wycieczka konna po plantacjach tytoniu, rowerowa po okolicach, zip lining z mogotów, penetrowanie okolicznych jaskiń, trekking do Aquaticos, a w końcu noc spędzona na podlewanych rumem salsotekach. Ale można też robić NIC. Po prostu usiąść na tarasie, w piżamie i z kubkiem świeżo zmielonej kawy obserwować, jak mgły unoszą się nad polami. Jak krajobrazy tytoniowych pól z rudo-czerwoną ziemią kontrastują tu z zielonymi uprawami, a pośród nich wyrastają gigantyczne wapienne wzgórza nazywane mogotami.
Patrzeć jak guajiros przepędzają konie na pastwiska. Pójść na spacer bez mapy i zagubić się w soczystej zieleni tutejszych traw. Obserwować zachód słońca. Wsłuchiwać się w odgłosy karaibskiej nocy. Zapomnieć na chwilę o bożym świecie, dać się ponieść wakacyjnemu lenistwu, przez chwilę nie sprawdzać, czy odhaczyliśmy kolejne miejscówki z przewodnika…
A wieczorem? Wieczorem wrzucasz do kieszeni kilka euro i klucz od pokoju. Ledwo skręcisz za róg i bach – jest pierwsze miejsce z muzyką na żywo. I choć kusi cię, by zostać, to poświęcisz te 5 minut marszu, aby dotrzeć na główny plac, gdzie koło kościoła jest „czyściec”. Centro Cultural Polo Montañez, czyli państwowy klub z muzyką na żywo. Swoje wrota otwiera codziennie o godz. 21.30, o 21.45 już pół miasteczka stawia się w środku. Jest kilku Kubańczyków, którzy widać, że wyciągnęli najlepsze ciuchy z szafy, ale jest też rolnik w klapkach i hodowca koni w gumiakach. Hehe, myślisz sobie – i co? I on niby w tych kaloszach będzie hulał? A niech on tylko ruszy biodrem to zapewniam – szczękę z podłogi będziesz zbierać.
Zespół zaczyna grać, nie zdążysz usiąść, a już ktoś złapie cię za rękę i zaprosi na parkiet. I choć wydawało się, że nie potrafisz tańczyć salsy/bachaty czy cha-chy, to on cię tak poprowadzi, że w Polsce niejeden konkurs tańca byście wygrali. O 23.00 nie ma wolnego miejsca na parkiecie. Bawią się wszyscy – starzy, młodzi, turyści, lokalsi. Pan piosenkarz śpiewa kultowe „Celebration”. Robimy układ.
O 1.00 ogłaszają koniec imprezy. Wszyscy grzecznie wychodzą. Mimo jakiegoś tam stężenia alkoholu żadnych burd, pijackiego darcia mordy. Chcesz się jeszcze pobawić, to w idziesz do barku obok, już w towarzystwie znajomych, bo po wspólnych tańcach przynajmniej kilkanaście nowych osób kojarzysz po imieniu. Chcesz iść spać, to idziesz. Masz 5 minut drogi na kwaterę. I mimo karaibskiej ciemności bezpieczną trasę. Zresztą, zawsze się znajdzie ktoś, kto chętnie cię odprowadzi. Oczywiście z postojem na stacji benzynowej na „ostatni” kartonik rumu.
Dokąd zmierzasz, Kubo?
Kuba to jednak inna rzeczywistość. To stan umysłu. Wyspa, która na pewno będzie się zmieniała. Warto ją zobaczyć z innej perspektywy, warto zwiedzić zanim rozprzestrzeni się tam znany nam z całego świata konsumpcjonizm, mcdonaldyzacja, zanim przyjadą tłumy turystów. Ale nie ubolewajcie nad idącymi zmianami, bo nie można ludziom życzyć źle. Po śmierci Fidela, a w przededniu uchwalenia nowej konstytucji, z której usunięto wzmianki o komunizmie, „historia dzieje się na naszych oczach”. I trudno Kubańczykom życzyć, by reżim rujnujący kraj się utrzymał.
„Jedźcie na Kubę, zanim postawią tam McDonalds’a”, „Odwiedź Wyspę, zanim się zmieni na dobre” – brzmią slogany biur podróży. Co dokładnie ma się zmienić? Za czym tak gonimy? Czy znikną plaże, a muzyka ucichnie w barach? Zastanówcie się. A jak wam zdradzę, że już jeden McDonald’s na Wyspie jest. Jednak ani turyści, ani Kubańczycy nie mają do niego dostępu, bowiem knajpa znajduje się w amerykańskiej bazie wojskowej Guantanamo.
Autorka tekstu – Anna Kalinowska
Właścicielka agencji SPORTiKAL, współpracowniczka BFC, z zamiłowania globtroterka.
Uprawiała canyoning na Gwadelupie, w Panamie wspinała się nocą na wulkan, a na Antigui i Barbudzie pływała z końmi w oceanie. W Peru przemierzała Inca Trail, w Nepalu wędrowała do bazy pod Everestem, Indie zjeździła pociągami, a Iran lokalnymi autobusami. Odwiedziła blisko 50 krajów, ale od kilku lat regularnie wraca na Kubę, która skradła jej serce.
Zachęceni relacjami z Wyspy, na której zatrzymał się czas, zapraszamy klubowiczów na niesztampowe wyprawy, organizowane na indywidualne życzenie w ramach usługi BFC Concierge.
You must be logged in to post a comment.